wtorek, 5 maja 2015

Jerzy Górski: "Najważniejsi są ludzie"

źródło: sport-gorski.pl
Konfucjusz mawiał: „rób to co lubisz, a nigdy nie będziesz musiał pracować”. Ucieleśnieniem tego hasła jest Jerzy Górski, zwycięzca rozegranych w 1990 roku w Stanach Zjednoczonych nieoficjalnych Mistrzostw Świata w podwójnym triathlonie, który pokochał sport tak bardzo, że pozostał w nim w innej roli. Teraz organizuje wiele imprez sportowych, w tym „Cross Straceńców’, najpopularniejsze zawody sportowe w Głogowie.


Jędrzej Jędrasiak: - Jak Pan ocenia tegoroczny Cross Straceńców? Jak ta impreza zmieniła się na przestrzeni ostatnich lat?
Jerzy Górski: - Podam kilka informacji statystycznych. Pięć lat temu w biegu głównym startowało 87 osób, w tym roku około 600. Zmieniliśmy model organizacyjny, startuje więcej ludzi z Głogowa. Pięć lat temu było to osiem osób, dziś już ponad 200. Postawiliśmy na mieszkańców Głogowa i całego zagłębia miedziowego. Udało się, bo ludzie z roku na rok są coraz aktywniejsi fizycznie. Oczywiście przez cały rok promujemy imprezę, w każdą sobotę o godzinie 16 mamy spotkania, na które przychodzi po kilkadziesiąt osób. To znaczy, że oni już identyfikują się z tą imprezą. Pięć lat temu wystartowało też bardzo mało dzieci, a w piątej edycji było ich około dwustu, a i tak musimy robić limity, bo nie da się tu przyjąć kilku tysięcy zawodników na raz. Impreza stale się rozwija, wobec czego zdecydowaliśmy się rozłożyć ja na dwa dni. Strzałem w dziesiątkę była organizacja sztafety, mistrzostw Głogowa szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, a także instytucji, firm i wszystkich, którzy zebrali ośmioosobowe zespoły. Zgłosiło się bardzo dużo zespołów. 

J.J.: - Jak długo trwały przygotowania do piątej edycji Crossu Straceńców?
J.G.: - One trwają tak naprawdę przez cały rok. Ostatnie dwa miesiące były bardziej intensywne. W tym roku po raz pierwszy podaliśmy datę następnego Crossu po zakończeniu imprezy. Będą to 23-24 kwietnia przyszłego roku. Po pięciu latach zdecydowaliśmy się na taki ruch, 11 stycznia odpalamy stronę internetową i zapisujemy uczestników. Tam podamy też aktualny dystans, na jakim rywalizować będą zawodnicy. 

J.J.: - Czy pańskie osiągnięcia sportowe ułatwiają organizację tak dużej imprezy? Nie chodzi tylko o to, że zna to Pan od środka, ale może nawiązane dawniej znajomości są teraz przydatne?
J.G.: -  Na pewno tak, bo ta impreza jest wypadkową wszystkich moich doświadczeń życiowych od wieku kilkunastu lat, aż do dziś. W tym czasie byłem zawodnikiem, szkoleniowcem, zostałem organizatorem, działam też trochę na rynku medialnym. Patrzę przez pryzmat wszystkich tych segmentów. Przede wszystkim jednak mam wspaniały zespół. Takiej imprezy nie da się zorganizować samemu. Są to fajni ludzie, z dużym doświadczeniem. Połączyliśmy siły, dzięki czemu ta impreza ma serce. Nie chcemy tylko odhaczyć, że impreza się odbyła. Ludzie lubią nas i chcą być częścią tego. Wielu z nich chce sprawdzić swoje możliwości i zobaczyć samych siebie inaczej, chociażby ponad 170 osób z MONAR-u, kilkadziesiąt osób na przepustkach z więzienia, ponieważ jestem zaangażowany w program Bieg Ku Wolności, działam w zakładzie karnym w Rawiczu. Kilkadziesiąt osób biega tam systematycznie na spacerniaku, a niektórzy z nich, będący już na wolności, przyjechało ze swoimi rodzinami, aby wystartować. Są też zawodnicy wybitni, jak Mistrz Świata w Bieganiu po Schodach Piotr Łobodziński, jego narzeczona Mistrzyni Europy w Biegach Sprinterskich na orientację. Startują menadżerowie wielkich firm, zupełni amatorzy, dla wszystkich najważniejsze jest osiągnąć metę i mieć z tego satysfakcję i chęć sprawdzenia się następnym razem. Myślę, że udało nam się to osiągnąć. 

J.J.: - Czyli organizacja takiej imprezy, to dla Pana bardziej przyjemność i kolejne wyzwanie, niż praca? 
J.G.: - Gdy ktoś pyta mnie, czy ja pracuję, odpowiadam „nie, ja żyję dwadzieścia cztery godziny na dobę”. To jest po prostu moja pasja i jestem przekonany, że jest to wizytówka tego miasta. Mówią o nas media ogólnopolski, retransmitują, pokazują w wiadomościach, trafia to do ośmiu milionów ludzi. Z dumą mogę powiedzieć, że to jedyny taki model organizacyjny na świecie. Nie ma takiej drugiej imprezy, gdzie zawodnik sam wybiera którędy przebiec trasę, choć oczywiście musi przebiec wszystko. Zwycięzca tych zawodów na mecie pytał, czy jest pierwszy, bo nie wiedział co się dzieje na innych trasach. To wyzwalało niesamowitą motywację wśród tych walczących o zwycięstwo. 

J.J.: - Mówi Pan, że Cross Straceńców jest wizytówką miasta, ale w pewnym sensie jest też chyba Pańską wizytówką? Jak ludzie słyszą „Cross Straceńców”, to myślą „Jerzy Górski”. Czy uważa Pan tę imprezę za dzieło swojego życia?
J.G.: - Myślę, że wszystko co robię, jest, nazwijmy to umownie, „dziełem mojego życia”. Wszystko co robię w życiu, robię przez pryzmat swojego doświadczenia. Wiem jedno – nie ma rzeczy niemożliwych. Człowiek musi mieć wyznaczony cel i plan jego osiągnięcia. Znam ludzi po transplantacji serca, którzy u mnie startują, ludzi z zakładów karnych, z MONAR-u, wybitne jednostki. Każdy ma inny plan, inny cel, ale coś chcą zrobić. Start w takim Crossie jest czymś nietypowym. Sam startowałem w biegu śmierci na sto mil i do dziś to pamiętam, bo było to wielkie wyzwanie, pokazanie samemu sobie, że ja też mogę. Żaden triathlon nie dał mi tyle, co ten bieg. Ukończyłem go, pomimo strasznej gehenny, którą tam przeżyłem. Cross Straceńców daje właśnie ludziom taką możliwość zobaczenia siebie w zupełnie innym wymiarze. Dla mnie najważniejsze było, żeby stworzyć takie warunki i jeśli ktoś na mecie zapyta kiedy następna impreza, to znaczy, że to działa. Nie wiem, czy jest to dziełem mojego życia, ale jest na pewno wypadkową wszystkich zdarzeń, przyjaźni, doświadczeń. Wszystko wiąże się z ludźmi. Jeżeli człowiek ma fajny zespół, to jest w stanie zrobić wszystko. Można być pomysłodawcą, koordynatorem, ale najważniejszy jest sztab oddanych ludzi.

J.J.: - Cross Straceńców absorbuje Pana przez cały rok, a ile innych imprez organizuje Pańska firma?
J.G.: - Jako firma Sport Górski – Jerzy Górski jestem zaangażowany w największe imprezy sportowe w Polsce, są tą maratony, triathlony i inne konkurencje. Z „własnych” imprez organizujemy charytatywny noworoczny marszobieg „Nie jesteś sam”, „Cross Straceńców” dla zawodowców i amatorów, w lipcu w Sławie robię już po raz osiemnasty „festiwal triathlonu” dla amatorów, dla ludzi starszych, 11 listopada razem z gminą Jerzmanowa robimy „Bieg Gęsi”, aby w inny sposób móc spędzić to święto. Poza tym udzielam się w więzieniu, tam ludzie biegają dwadzieścia cztery godziny, robią pół maratony. Po prostu kocham to, co robię. 

J.J.: - Czy pod względem emocji, zaangażowania, pasji jest to coś porównywalnego z karierą sportową?
J.G.: - Tak. Ja lubię rozwiązywać problemy. Jeśli spotykam się z problemami organizacyjnymi, to „ogarnięcie” tego jest rzeczą fantastyczną. Można wyciągnąć z tego wnioski i dalej iść, nie poddawać się, wyznaczać sobie kolejne cele. Kibic niekoniecznie widzi to, co ja robię źle, ale jeśli ja zauważam słabości w danym postępowaniu, czy w danej organizacji, to zadaję sobie pytanie, czy to może być moją siłą i przekuwam wady w zalety, by nie popełniać ponownie błędów. To są inne emocje, ale podobne. To jest kontynuacja mojej kariery sportowej w inny sposób. Skończyłem uprawiać wyczynowy triathlon, potem byłem trenerem, teraz jestem organizatorem, menadżerem sportu. Cały czas mam przed sobą cele, cały czas próbuję coś osiągnąć. Najfajniej jest wtedy, gdy służy to komuś innemu. Jeżeli robimy imprezę, to wystarczy coś od siebie dodać i możemy komuś fizycznie pomóc. Nie chodzi o to, żeby zbierać pieniądze, ale żeby inspirować ludzi, by pomagali nie tylko finansowo, ale też ofiarując żywność czy inne potrzebne rzeczy. Niczego nie robię, żeby odpieprzyć haczyk, we wszystko wkładam serce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz